Andrzej Muszyński: Moi znajomi uprawiają działkę, warzywniak. Ostatnio dowiedziałem się, że stosują opryski co tydzień, przez cały sezon. Na pytanie, dlaczego to robią, odpowiedzieli: „Przecież inaczej nie wyrośnie”. Wiem z własnego doświadczenia, że jest inaczej. Mam poczucie, że w ciągu zaledwie kilku pokoleń zostało nam skutecznie wpojone groźne oszustwo. Czym jest chemia w rolnictwie?
Wiktoria Sobczyk: Chemia w rolnictwie to coś nienaturalnego, ciało obce w środowisku, ksenobiotyk. Wyróżniamy wiele czynników zagrożenia chemicznego, ale w tej chwili największe znaczenie mają substancje o dużej aktywności biologicznej, o szerokim zastosowaniu i oddziaływaniu. To oddziaływanie może być ratunkiem, ale może też być szkodliwe dla człowieka i innych form życia. Już w starożytności pojawiły się pierwsze środki szkodnikobójcze, czyli pestycydy. Pestis to po łacinie szkodnik, a caedo – zabijać. Potocznie nazywa się je środkami ochrony roślin, a przecież pestycydów używa się do różnych innych celów, np. do impregnacji drewna, dezynfekcji, do regulacji procesów życiowych. Pestycydami zwalczano w krajach afrykańskich zimnicę, czyli malarię. Preparaty te służą do zwalczania szkodników, ale i do ich wabienia (atraktanty) lub odstraszania (repelenty).
Kiedy zaczęliśmy ich używać na masową skalę?
Rolnictwo to jedno z przełomowych zjawisk w dziejach ludzkości. Człowiek zaczął uprawiać ziemię około 10 tys. lat temu. Udomowił pierwsze zwierzęta i gatunki roślin, poczynając od zbóż. Najstarszych pestycydów pochodzenia roślinnego używano w Chinach w I w. n.e. Były to nikotyna i związki nieorganiczne, np. dwutlenek węgla. To fumiganty, czyli środki służące do odymiania. Stosowano je do ochrony drzew owocowych przed szkodnikami. Na bazie chlorków rtęci lub miedzi sporządzano inne preparaty. W średniowieczu rolnictwo rozwijało się słabiej. W XIX w. do zwalczania stonki ziemniaczanej zastosowano zieleń szfajnfurcką, zwaną też zielenią paryską. Był to pierwszy syntetyczny związek miedzi i arsenu uzyskany z kwasu karboksylowego. Wiek XX to rozwój insektycydów, szczególnie w latach 40. W trakcie wojny zwalczano insekty, które roznosiły choroby. Chroniono uprawy, żeby przeżyć. Stosowano masowo DDT, czyli dwuchlorodwufenylotrójchloroetan. Był to bardzo rozpowszechniony środek o przedłużonym działaniu i wielostronnym zastosowaniu. Wydawało się, że ma same zalety. Po raz pierwszy zastosowano go w 1941 r. w Szwajcarii do zwalczania stonki ziemniaczanej.
Dlaczego już go nie stosujemy?
Początkowo uważano, że jest to bezpieczny środek. Nie dostrzegano jego toksyczności. Posiadał cenną właściwość – długi okres zanikania. Działał długo po aplikacji. Można było dzięki niemu całkowicie opanować choroby przenoszone przez różne insekty, np. przez stawonogi. Później zorientowano się, że ten związek ulega kumulacji. W łańcuchu pokarmowym DDT akumuluje mucha, zjada ją ptak, a w mięsie dzika czy ryb obserwowano już tysiąckrotną kumulację tej substancji. Przyczyniło się to do wyginięcia drozda amerykańskiego, który żywił się rybami skażonymi DDT. Wody z pól spływały do rzek, rzeki do morza i w ten sposób zatruwały się ryby. W latach 60. XX w. zaczęto te efekty dokładnie badać i okazało się, że DDT ma katastrofalne skutki dla środowiska. Skumulowany w tkankach zwierząt, wędrował od jednego poziomu troficznego do drugiego i ulegał bioakumulacji. Co więcej, szkodniki się uodparniały, brakowało im naturalnych wrogów i się namnażały. Po pewnym czasie trzeba było syntetyzować inne środki, modyfikacje DDT – aldrynę, dieldrynę. W końcu powiązano ze sobą te zjawiska: spadek populacji ptaków, ryb, masowe pomory oraz stosowanie DDT i w latach 60. zabroniono jego produkcji. W Polsce nastąpiło to w latach 70. Ale gdyby ktoś poszperał po starych piwnicach, to pewnie znajdzie tam azotox na bazie związków chloru, bardzo niekorzystnie wpływający na ekosystemy.