Roger Scruton po raz pierwszy przyjechał do Polski w 1979 r. po pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do ojczyzny. W Krakowie wyczuwał, że coś się stało – młodzi ludzie szli ulicami miasta wyprostowani, tak jakby komunizmu już nie było. Z tej odwagi rok później narodziła się Solidarność. Młodego, romantycznego, rebelianckiego ducha, jaki ucieleśniała, nie zdusił ani stan wojenny, ani zabójstwo Jerzego Popiełuszki.
Ze zdumieniem odkrywał to Scruton podczas szkół letnich dla studentów Oxfordu i KUL-u w Kazimierzu nad Wisłą. Wystarczyło jednak opuścić salę wykładową, żeby poczuć, że totalitaryzm nie tylko zeszpecił krajobrazy miast, ale też przeniknął i zdegradował naturę. W Roku 1984 Orwell opisywał las jako miejsce wolności, gdzie Winston, dochodzący czterdziestki, obarczony „żoną, której nie mógł się pozbyć”, mógł swobodnie zbliżyć się do Julii. W 1984 r. wokół Kazimierza Dolnego było inaczej: „W lasach panowała atmosfera zaniedbania charakterystyczna dla komunistycznej Europy. Nie należały do nikogo, zamknięte przed wszystkimi, zadeptywane przez każdego, miejsca bez związku z ludzkością. Drzewa, krzewy, paprocie, dzikie kwiaty, zwierzęta były jakby bezimienne, ani dzikie, ani oswojone, nie stanowiły niczyjej własności, ale nie były też bezpańskie, nie należały do ludzkiego świata ani nie były od niego całkowicie oddzielone. Czerwone wiewiórki w gałęziach migotały w dziwnej otchłani, jakby czekając na jakiś znak, który nie nadejdzie; ich istnienie było w połowie zabronione, w połowie dozwolone, drżały na krawędzi rzeczy”.
Lecz ten tak obcy, złowrogi krajobraz – Scruton odkrywał ze zgrozą – jest krajobrazem jego duszy. Nie przyjeżdżał tutaj z jakiegoś innego, lepszego świata, on w tych obrazach ziemi niczyjej i rozstępującej się otchłani, tak pozornie dalekich i zewnętrznych, odnajdywał siebie. „Ludzie, których spotkałem w takich miejscach, znali mnie pod przezwiskiem Wiewiórka w hołdzie dla moich rudych włosów. Ja też istniałem na krawędzi rzeczy, moje imię – w zawieszeniu, moje normalne, nieheroiczne życie – ukryte”.
Scruton opisał tutaj doświadczenie progu, zatarcia różnic – doświadczenie kogoś, kto jak Agambenowski homo sacer istnieje między życiem a śmiercią, bytem a niebytem, naturą a kulturą, zwierzęcością a człowieczeństwem, otchłanią a niebem. Czy to doświadczenie zawieszenia nie lepiej oddaje istotę życia sir Rogera – i każdego konserwatysty – niż wszystkie tytuły i wyróżnienia? Ponieważ nigdzie nie był u siebie, mógł zostać królem albo kozłem ofiarnym. Miał ojca socjalistę, który nienawidził elitarnych szkół, ale sam poszedł do Cambridge i rozpoczął walkę z socjalizmem. Nienawidził lewicy, ale pracował na najbardziej lewicowym uniwersytecie. Nie lubił intelektualistów, ale poszukiwał ich uznania. Był ucieleśnieniem wszystkich konserwatywnych cnót, ale rozwiódł się i powtórnie ożenił. Wierzył w Boga, ale nie miał nadziei, że spotka się z Nim po śmierci. Śpiewał w kościele wzniosłe hymny, lecz odrzucał nieśmiertelność duszy. Po wielu latach walki znalazł się na intelektualnym i społecznym olimpie, ale w każdej chwili mógł znaleźć się na stosie. Wielkość Scrutona polegała na tym, że mógł nieustannie wydobywać się ze sprzeczności, chaosu i napięć. Nie umiałby tego jednak dokonać, gdyby nie błogosławieństwo, które wykradł tamtego roku Basi.