Mucha była przedstawicielką pokolenia polskich kundli z lat 90. Kundli, którym nadawano imiona typu Żaba czy Reksio, a w bardziej dystyngowanych wersjach: Sara albo Dżeki. Była psem o krótkich łapach, ogromnym łbie i zakręconym ogonie. Nieproporcjonalnym, dziwacznym, z szorstką, mało szlachetną sierścią, która kłuła w twarz. Ja i moja rodzina kochaliśmy Muchę. Dlatego dawaliśmy jej dojeść ziemniaki z sosem po obiedzie, nigdy nie szorowaliśmy jej zębów (nie znosiła zaglądania do pyska) i pozwoliliśmy jej roztyć się na starość, zamiast ją ganiać na forsowne spacery.
Gdyby Mucha żyła dzisiaj, jej życie byłoby całkiem inne. Z całą pewnością nie dostawałaby ludzkiego jedzenia, bo wiadomo, że ono psu szkodzi. Miałaby czyste, zdrowe zęby, a aktywność fizyczna byłaby codziennym rytuałem, który budowałby więź oraz zapobiegał otyłości – groźnej przyczynie chorób metabolicznych i chorób układu krążenia.
W ciągu ostatnich dekad nasz poziom świadomości na temat potrzeb oraz jakości życia zwierząt bardzo się zmienił. Miłość do domowych pupili nie pachnie już pasztetem ani resztkami po obiedzie; jest teraz bardziej świadoma, podmiotowa, nastawiona na zaspokajanie nie tylko potrzeb człowieka, ale też czworonoga. Czy jednak poza nowym znaczeniem powiedzenia „nie dla psa kiełbasa” zmieniło się coś jeszcze? Czy zmianie uległ fundament naszej miłości do zwierząt; przyczyna, dla której w ogóle trzymamy je w naszych domach? No bo w zasadzie – dlaczego tak bardzo kochamy zwierzęta i czy dziś kochamy je inaczej niż kiedyś?
Fundament
Aby to zrozumieć, musimy najpierw spojrzeć wstecz – na genezę naszej przyjaźni. Niestety, już na tym etapie napotykamy pierwsze problemy. Słowo „przyjaźń” w kontekście pierwotnych relacji człowieka z udomowianymi zwierzętami wydaje się pewnym nadużyciem. Jakże to – przecież domestykacja wynikała raczej z zapotrzebowania na produkty pochodzenia zwierzęcego: mięso, skóry, mleko czy jaja, a nie z chęci nawiązania relacji. Czy aby na pewno?
Udomowienie zwierząt poprzedziło kilka zjawisk i procesów, które – jak sądzą paleoantropolodzy – mogły znacząco wpłynąć na kształtowanie naszych relacji z fauną oraz florą. Po pierwsze, jakieś 2,6 mln lat temu zmieniło się nasze miejsce w ekosystemie: przenieśliśmy się na wyższy poziom drabiny troficznej. Innymi słowy, przestaliśmy być jedynie ofiarami chroniącymi się przed atakiem dużych drapieżników i sami staliśmy się szczytowymi myśliwymi. Z analizy opublikowanej w 2010 r. na łamach „Current Anthropology” wynika, że to właśnie wtedy postawiliśmy pierwszy krok na drodze, która doprowadziła nas do współczesnego „nie mogę, bo kot na mnie siedzi”. Ale jak do tego doszło? Jakim cudem skok w górę łańcucha pokarmowego doprowadził nas do luksusowych drapaków dla persów i hucznych przyjęć urodzinowych dla mopsów? Według Pat Shipman – autorki wspomnianej publikacji – ta ekologiczna tranzycja sprawiła, że zwierzęta znalazły się w centrum naszego zainteresowania. Od teraz musieliśmy się rozglądać nie tylko za tym, co może nas upolować, ale też za tym, co sami możemy zjeść lub w jakiś sposób wykorzystać. Wydaje się jednak, że zainteresowanie naszych przodków światem fauny nie musiało być wyłącznie utylitarne. Możliwe, iż zwierzęta ciekawiły nas nie tylko dlatego, że były potencjalnym obiadem lub materiałem na okrycie ciała, ale też dlatego, że po prostu były (i są) fascynujące.